WAŻNA JEST ATMOSFERA NA LEKCJI
Marian Kaliszer jest w „katoliku” jednym z najbardziej znanych nauczycieli.
Pracuje w nim od początku istnienia szkoły, zjednując sobie kolejne pokolenia uczniów.
Jego recepta na sukces jest prosta – na lekcjach musi być chemia.
Marian Kaliszer od 37 lat uczy matematyki. Zaczynał w szkole w Grubnie.
W „katoliku” pracuje od początku jego istnienia
AGNIESZKA WASZKIEWICZ: Co było pierwsze: miłość do matematyki czy miłość do nauczania?
MARIAN KALISZER: Miłości do matematyki nie było, przynajmniej na początku. To był wybór trochę z przypadku. Poszedłem na takie studia, bo byłem dobry z matematyki.
Pamiętam stres przed pierwszymi praktykami. Bałem się, że gdy stanę przed tyloma osobami, sparaliżuje mnie. Gdy zacząłem prowadzić lekcję, szybko zapomniałem, że w sali są uczniowie. Zacząłem przekonywać się, że to jest to.
Kim byłby pan, gdyby nie został matematykiem?
– Przede wszystkim nie myślę o sobie, jak o matematyku. To zbyt duże słowa. Jestem nauczycielem matematyki. Takim, który najlepiej czuje się przy tablicy.
Po liceum brałem pod uwagę również AWF, bo w sporcie też czułem się dobrze, miałem pewne sukcesy. Na mojej decyzji w pewnym stopniu zaważyły wybory kolegów z klasy. Studia na kierunku matematycznym rozpoczęliśmy we trójkę.
Z naszej ponad 30-osobowej klasy, bodajże 6 lub 7 osób zostało nauczycielami matematyki. To w dużej mierze zasługa naszego profesora.
Miał dobry kontakt z młodzieżą?
– W tamtych czasach nie było takiej poufałości pomiędzy nauczycielami i uczniami. Do naszego nauczyciela matematyki czułem ogromny respekt. Nawet po ukończeniu liceum, gdy mijałem go na ulicy w rodzinnej Brodnicy, stawałem na baczność.
Pan też cieszy się ogromnym autorytetem wśród młodzieży.
– Nie pozostaje mi nic, jak cieszyć się z tego, że tak jest.
O stawaniu uczniów na baczność czy strachu nie ma mowy?
– Chyba nie paraliżuję ich. Zdecydowanie bardziej podobają mi się kontakty, jakie teraz panują pomiędzy nauczycielem, a uczniami. Jest dużo więcej swobody.
Uczy pan jednego z trudniejszych przedmiotów, a mimo to młodzież pana uwielbia.
– Dbam o to, by na moich lekcjach było trochę żartu i kontrolowanego luzu. Atmosfera w klasie jest bardzo ważna dla obydwu stron. Jeśli nauczyciel czuje tę chemię, to bardziej mu się chce.
Pan po 37 latach nie ma jeszcze dość?
– Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że z każdym rokiem chce mi się coraz bardziej.
Z chęcią wstaję do pracy każdego dnia i jeszcze chętniej wracam do niej po wakacjach. Robię w życiu to, co lubię i jeszcze mi za to płacą.
Zawsze życzę moim uczniom, by znaleźli takie zajęcie, z którego tak jak ja, będą czerpać satysfakcję.
Wielu nauczycieli narzeka, mówi o pogłębiającej się frustracji, a pan rozkwita zawodowo.
– Może to zasługa miejsca, w którym pracuję. Być może, gdybym uczył w innej szkole, też byłbym sfrustrowany, zniechęciłbym się.
To nie jest łatwa ani lekka praca. Mimo tylu lat doświadczenia, cały czas skrupulatnie przygotowuję się do każdej lekcji. Robię to, bo czuję taką potrzebę. Muszę zastanowić się, przemyśleć, co i w jaki sposób przekazać danej klasie.
Uczniowie bardzo się zmienili na przestrzeni lat?
– Nie sądzę. Mamy postęp technologiczny, więc siłą rzeczy więcej czasu spędzają z telefonem w ręku. Na pewno młodzież nie jest gorsza, niż dawniej, jak to się często słyszy.
Z ambicją, chęcią do nauki, bywa pewnie różnie…
– Licealiści na ogół mają już pewne zainteresowania, wiedzą, co chcą w życiu osiągnąć. Jeśli chodzi o młodszych uczniów, to rolą nauczyciela jest zainteresować młodego człowieka, a przynajmniej nie zniechęcić go do nauki przedmiotu.
Lepiej pracuje się panu w podstawówce czy w liceum?
– Praca z młodszymi uczniami jest zdecydowanie trudniejsza i wymagająca większego zaangażowania, ale lubię ją. Cenię sobie, że mogę pracować tu i tu. Nie ma dzięki temu monotonii.
Każdego da się nauczyć matematyki?
– Każdego, kto wykaże choć minimalną chęć, da się przygotować do matury. Zdarzały się przypadki, że ktoś przychodził do szkoły jako zadeklarowany polonista, a kończył ją jako tzw. ścisłowiec.
Uczniom zawsze powtarzam: nie wierzcie, gdy ktoś wam wmawia, że matematykę trzeba zrozumieć. To pewien schemat myślowy, który wystarczy poznać.
Pana złote myśli znają i z sentymentem powtarzają kolejne pokolenia absolwentów.
– W szkole jest przynajmniej kilkoro dzieci moich absolwentów. Niemal każdy z uczniów ma w rodzinie lub wśród znajomych kogoś, kogo uczyłem. Taka jest specyfika tej pracy, zwłaszcza w małym środowisku.
Są nauczyciele, którzy wybitnie zapadają w pamięć, ale niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu…
– Jest mi bardzo miło, gdy po kilkunastu latach przychodzi do mnie dawny uczeń, wyściska mnie, poopowiada o sobie. Te oznaki sympatii są dla mnie bardzo ważne i budujące. Dodają skrzydeł na równi z wynikami uczniów.
Miło jest, gdy nauczyciel cieszy się z sukcesów uczniów
– Największa satysfakcja jest, gdy przychodzą wyniki matur, które każdego roku są wysokie. Wtedy utwierdzam się w przekonaniu, że opłacało się. Dobrze zdaną maturę postrzegam jako wspólny sukces.
Dziękuję za rozmowę.
NOT. AW